Kiedy po Ziemi biegały mamuty, a internety nie chciały łączyć. Polska lat 90.

Dla wielu z nas lata dziewięćdziesiąte są nostalgicznym i szalonym okresem, w którym następuje boom technologiczny. Rynki zagraniczne otwierają się coraz szerzej na nasz kraj oraz upowszechnia się przekonanie, że niemal każdą rodzinę jest stać na zakup konsoli lub pierwszego komputera. Zapraszam do nostalgicznej podróży przez magiczne lata 90. okiem młodego pasjonata wirtualnej rozrywki.

W latach 90. XX wieku, w Polsce internet istniał przede wszystkim jako teoria, a szczęśliwcy, którzy posiadali modemy o prędkości 56 kb/s, łączyli się z siecią i zgrywali całe strony na dyskietki tylko po to, żeby pod koniec miesiąca mama nie zobaczyła gigantycznego rachunku za telefon. Ewentualnie można było pobrać jakieś Liero lub innego Scorched Eartha, który mieścił się na dyskietce, ale to już groziło potrąceniem z kieszonkowego. Ceny za czas spędzony w sieci były bardzo wysokie, nie pamiętam dokładnie, ale wydaje mi się, że godzina w wirtualnej rzeczywistości mogła kosztować około 6 złotych.

Gry kupowano przede wszystkim na Stadionie Dziesięciolecia (na Koronie, czyli najwyższej części, bo właśnie tam były sprzedawane płyty) lub na giełdzie komputerowej na Grzybowskiej w Warszawie. Można było też przegrać od kolegi lub kupić w sklepie, ale nie łudźmy się, takie sklepy praktycznie nie istniały… no i najważniejsze, mało kogo było stać na pudełkowe gry kosztujące kilkaset złotych.

Polska należała do tych krajów, gdzie prawo autorskie nie było doprecyzowane, dlatego można było zupełnie legalnie wejść do sklepu muzycznego i kupić kasetę bez hologramu po przegrywce. Wyglądała i grała normalnie, ale na przykład posiadała tylko przód i tył okładki, bez książeczki. Po jakimś czasie zaczęły się pojawiać kasety z hologramem, jako dowód oryginalności, ale nawet je zaczęto podrabiać.

I nie mówię tutaj o absolutnym braku kontroli, bo Państwo jakoś się interesowało tym wszystkim. Tam, gdzie był handel, była też najczęściej policja, ale mam wrażenie, że istniały na nich pewne czarodziejskie metody. Były nimi niebieskie plandeki, jeśli ktoś dał cynk, że nadchodzi patrol, wówczas przykrywano plandeką CD-Romy, dyskietki, a tłum stawał obok i było po sprawie… W magiczny sposób towar znikał, a policja udawała, że nic nie widzi. Nie wiem dokładnie, jak wyglądało to od strony sprzedawcy, ale jestem pewien, że każda strona pod koniec dnia wychodziła na plus.

giełda komputerowa

Na giełdach komputerowych patrole trochę ścigały piratów, ale nigdy nie było problemu, żeby podejść do stoiska, obejrzeć katalog z grami i poczekać chwilę, aż sprzedawca uruchomi x-copy i na twoich oczach zacznie przegrywać dane z dyskietki na dyskietkę. Przynajmniej tak było w przypadku Amigi 500, nieco inaczej mieli właściciele Pegasusów, którzy swoje kartridże musieli wymieniać lub kupić nowe. Tak ma marginesie dodam, że 99% osób mówiło kardridże. Do dziś się na tym łapię i mimowolnie mówię kardridż i w sumie to w porządku, jest to pewna pozostałość językowa, która zostanie ze mną do końca życia.

Co do cen, to dokładnie ich nie pamiętam, mimo, że przed Amigą 500, miałem „oryginalnego” Pegasusa. Podejrzewam, że taki standardowy kartridż mógł kosztować około 50 zł. natomiast pamiętam, że najdroższe były te do Game boy’a. Stanowiły bodajże wartość 4-5 kartridży do polskiego NES’a, który swoją drogą był również nielegalnym tworem powstałym na wzór japońskiego NES’a, ale to już inna historia…  Dyskietki też nie były najtańsze, ale przegrywanie nie było tak kosztowne, jak kupowanie kartridży, których polscy piraci nie potrafili kopiować, gdyż były oparte na układach scalonych. Generalnie było z tym ciężej i zapewne na dłuższą metę nie opłacało się.

Co do oglądania filmów, to oczywiście istniały wypożyczalnie VHS (nie, to nie jest żadna choroba). Kasety video najczęściej wypożyczało się na dobę,  był to koszt około 20 złotych, a po obejrzeniu należało kasetę oddać w stanie nienaruszonym z przewiniętą do początku taśmą. I tutaj wkracza zabawne wspomnienie z dzieciństwa. Pamiętam, jak raz na jakiś czas przyjeżdżał do nas facet z wąsem w zielonym Trabancie. Była to swoista wypożyczalnia kaset na kółkach. Dzwonił dzwonkiem, zapraszaliśmy go do domu. Targał ze sobą ogromną walizkę, w której trzymał kasety. Pokazywał swój asortyment i muszę przyznać, że znał się na rzeczy. Jedne filmy polecał, inne odradzał w zależności od tego, na jaki film nasza rodzina miała ochotę. Gdy przypadkiem się okazało, że w walizce nie ma nic interesującego, gotów był iść po drugą, która czekała w samochodzie. Pamiętam jeden film, który zrobił na mnie ogromne wrażenie- był to Rambo, ale w wersji kreskówkowej. Do dziś go pamiętam. 

I tak właśnie mniej więcej wyglądała codzienność graczy lat 90. Dla nas młodych taka właśnie była rzeczywistość, że nikt się tym nie przejmował, po prostu nie istniało jako takie pojęcie legalności; zapłaciłeś, znaczy, że jest już twoje. Tak właśnie zostaliśmy nielegalnym społeczeństwem i jakoś nikt z tego powodu nie narzekał. Z czasem wszystko zaczęło się zmieniać i przeciętna polska rodzina mogła sobie pozwolić na Neostradę o prędkości 256 lub 512 kb/s od TP S.A.. Powstały też nowe metody pobierania nielegalnego oprogramowania w postaci emulów, torrentów lub rapidshare’ów, ale to już całkiem inna historia, która wkracza w XXI wiek.